Odnośniki
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pani Bogna Matczyńska, starościanka , jak ją nazywano. Boże, to był księ- gozbiór! Nareszcie mogłam przeczytać także i pierwszy i drugi tom Potopu, i Quo vadis, i w ogóle całego Sienkiewicza, od Humoresek z teki Worszyłły do Wirów. No a skoro miałam za sobą Sienkiewicza, to stryj dopuścił mnie do Prusa. Znowu jak leciało: od Opowieści babuni do Dzieci. Tym sposobem nie są mi obce dzieła klasyków, które nie figurują w kanonie lektur nawet na polonistyce. Nie wiem, kto był właścicielem kompletu podręczników do klasy piątej i szóstej, które przerabiałam na tajnych lekcjach z panną Olejnikówną, dziel- ną, upartą nauczycielką. Ot, dostawałam je i oddawałam. Nie wiem, z czyjej biblioteki pochodził Pięcioksiąg przygód Sokolego Oka. Nie wiem, kto wielko- dusznie puścił w obieg encyklopedię Zwiat i życie Trzaski, Everta i Michal- skiego, Aowców mikrobów, Człowieka ustokrotnionego i inne tomy z Bibliote- ki Wiedzy. Wiem tylko, że mam wobec nich dług wdzięczności. I dlatego, wrześniową okazję wykorzystując, piszę i wspominam tych, któ- rych znam, z nazwiska. Niewielka jest szansa, by felieton w tygodniku mógł ocalić od zapomnienia ich dawną, wierną miłość książki. Mogę powiedzieć: robię, co mogę. Ale oni panna Siniecka, palacz tartaczny, wozny gimnazjal- 59 ny, pani Matczyńska, panna Olejnikówna mówiąc to samo robili znacznie więcej.II 60 II O wielości światów (literackich) Są książki, które się ze sobą rymują, i są takie, co ani rusz. Portret Familii Marii Dernałowicz i Ostatnie lata Stanisława Augusta %7ływirskiej po prostu muszą stać koło siebie na półce, to prawie dwa tomy tej samej monografii. Heine i Villon znalezli się obok siebie bez szczególnej mojej premedytacji, ale jak im ze sobą dobrze! Toczą piękną rozmowę , w mig chwytają myśl sąsia- da, rozwijają, dopełniają, jeden czuje ton drugiego, ten ironiczno-wesoło- smutny. Tatarkiewicza O szczęściu i Schopenhauera O mądrości życia niby powinny mieć się ku sobie, a jednak nie, boczą się, z winy Schopenhauera, jak mi się wydaje. To zresztą jeszcze nic zdarzają się spotkania przypadko- we, tak szokujące, że wywołują reakcję podobną do tej, jaką wywołuje są- siedztwo na liście lokatorów nazwisk Wilk i Baran. Bawi nas to, ale i trochę jakby niepokoi coś tu jest nie w porządku. Od miesiąca stoją tak obok siebie Boso, ale w ostrogach Grzesiuka i Al- chemia słowa Parandowskiego. Kiedy na nie patrzę, prawie słyszę, jak Kozak z ostrogami wykrzykuje pod adresem Alchemika: Ciapciak! Inteligenciak! Kozak nie zna ani jednego z autorów, z którymi Alchemik jest za pan brat. Nie chce ich znać, nie potrzebuje. No, gdyby mieli dobre skórzane oprawy, może by ich zauważył, ściśle przyuważył. Zapakował do worka, wyniósł z opuszczonego mieszkania i opchnął za litr bimbru. Robił tak przecież i nawet się tym chwali co prawda nie brał książek, miał pod ręką droższe fidrygałki. Zaznacza na użytek naiwnego czytelnika inteligenciaka, że obrabiał miesz- kania tych, co w trzydziestym dziewiątym roku wywiali za granicę, więc; w domyśle sanacyjnych drani. Maria Dąbrowska nie wywiała za granicę, wró- ciła z wrześniowej tułaczki do Warszawy i zastała mieszkanie splądrowane. Może by tak postawić książeczkę Grzesiuka obok dzieł Dąbrowskiej i zain- scenizować konfrontację? Byłoby to przykre dla Dąbrowskiej. Bo ona wie- rzyła w ludzi stamtąd, w wilczęta z czarnego podwórza. Gdyby stanęła oko w oko z takim wilczęciem z Czerniakowa, i wilcze, na jej pozytywistyczne: ja cię uczyć każę , odpowiedziało jak tylu innym: mam cię ... Duży szok. No a cóż Alchemik? Alchemik nie odpowiada na zaczepki. Alchemik wie swoje: W żadnej sztuce nie ma takiej rozmaitości typów i stanowisk ludzkich jak w literaturze. Są tam święci, papieże, cesarze, królowie, wodzowie, mężowie 61 stanu, zdobywcy, pionierzy, awanturnicy, żołnierze, uczeni, artyści, każda warstwa społeczna, każdy zawód, każde rzemiosło znajdzie w niej swoich przedstawicieli. Dworacy i samotnicy, dzieci i opoje, gołębie serca i dusze drapieżne mieszają się z postaciami heroicznymi, ludzmi szaleństwa lub wy- stępku, nie ma takiej odmiany charakteru, która by nie mogła się powołać na jakieś sławne lub znane nazwisko w literaturze. Jakby człowieczeństwo uczyniło z niej swoją izbę reprezentantów . Więc jemu Kozak nie wadzi. Po prostu jeden z wielu reprezentantów, mo- że nieszczególnie pociągający, ale przecież uprawniony do głosu. Alchemik ma rację. Istnieją prawomocnie w literaturze nie tylko typy i charaktery obce sobie bądz wrogie, ale wręcz światy nawzajem się wyklu- czające. Zwiat Prousta i świat Hemingwaya. Zwiat Dostojewskiego i świat Turgieniewa. Zwiat Tołstoja i świat Anatola France a. Zwiat Dąbrowskiej i świat Różewicza. Rządzą się swoimi prawami. Mają różne orbity, niekiedy nawet różne centrum. Tyle tylko, że należą do tego samego literackiego ko- smosu. Tak to wygląda z punktu widzenia obywatela republiki literackiej. W izbie reprezentantów, demokratycznej i liberalnej, każdy głos jest równie słyszal- ny. Można się zgadzać, można się kłócić. Można przekonywać i dać się prze- konać. I można pozostać przy swoim zdaniu. Pod jednym wszakże warunkiem: jeśli przewodniczy obradom Alchemik, a nie Kozak. Bo Kozak z ostrogami, korzystając z literackiej tolerancji, sam to- lerancyjny nie jest. Obawiam się, że szybko by pozbawił mandatów ciapcia- ków i inteligenciaków. Na szczęście republika literacka jest niematerialna. Jest przenośnią, kon-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plblacksoulman.xlx.pl
|