image Strona Główna       image SKFAB00GBB       image ceelt smp       image Artykul1       image ArmyBeasts       image 2006 nov p3       

Odnośniki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ja się tylko bólu trochę boję, a umierania to. . . to prawie. . .
 Głupstwa pleciesz.  Złapał ją za rękę, pociągnął ku zaroślom.  Nie
chcę nawet słuchać takiego gadania. Ronsoise, za smarkata jeszcze jesteś, żeby
się na tamten świat wybierać. I jesteś baronówna. Rycerska córa. Dziewczyna na
schwał. Na polowania pewnie z ojcem chadzałaś, co?
 Ja?
 No nic, pies trącał polowania.  Przelazł na czworakach pod zwalonym ci-
sem, przeciągnął dziewczynę.  Ale haftować pewnie umiesz? No widzisz. Więc
nóż tak się z grubsza jak szydełko w kłębek wbija. Wez go. No nie becz, cho-
lera. To tylko tak, na wszelki wypadek. Nie będziemy tu bójek urządzać, to las,
a my zwady nie szukamy. Jakby co, schowamy się. W chowanego umiesz się ba-
wić, prawda? Niedawne czasy. . . Czekaj, nie tędy, nie górą. Lepiej, by nas nie
widziano.
Coś zaszeleściło z boku. Przywarli do mchu, do grubego dywanu gnijącego
listowia. Leżeli, starając się stłumić oddech. Dziewczyna ostrożnie wycierała oczy
rękawem koszuli, próbowała rozmasować dłonie. Debren klął się w duchu, ale
nie miał odwagi odbierać jej noża. Bo wtedy, czuł to wyraznie, musiałby nieść
oboje. Ten kawałek stali z kościaną rączką, który ledwie mogła utrzymać w na pół
bezwładnych palcach, był wszystkim, co miała. Z nim była kobietą. Przerażoną,
zagubioną, ale próbującą coś zrobić ze swoim życiem. Odbierając nóż, zepchnąłby
ją z powrotem do roli dziecka.
Szelest nie powtórzył się. Wstali i pobiegli dalej, Skokami, od drzewa do wy-
krotu, od wykrotu do skałki. Cały czas pod górę, ku wnętrzu wyspy. Było cicho,
nikt już nie rąbał drzew. Debrena niepokoiła ta cisza. W każdej chwili oczekiwał
zgiełku, szeroko rozlanej, dobrze dowodzonej obławy. Nie miał racji, las pozosta-
wał cichy, nawet ptaki umilkły. Ale niepokoił się słusznie.
Za zagonem pokrzyw, przez które Ronsoise przeszła, jak na rycerską córkę
przystało, cała w bąblach, lecz bez słowa skargi, leżała ścięta sosna. Trochę dalej,
na wznak, jeden z zaciężnych Zbrhla. Bez połowy jelit, rozwleczonych po zaro-
ślach, i połowy twarzy. Wbito mu ją w czaszkę z siłą, od której uszami wypłynęło
coś więcej niż krew. Smród nie ściągnął jeszcze much.
 Machrusiku słodki. . .
 Cicho, Ronsoise. Nie patrz.  Sam musiał. Nie dało się po omacku ścią-
gnąć z trupa sakwy z bełtami, nie brudząc rąk w rozchlapanych kiszkach.  Tam
leży kusza. Wez ją.
123
Sam powinien był to zrobić, bo kusza była napięta, a dziewczyna miała rę-
ce jak z drewna. Ale idąc po broń, oddalała się od drugich zwłok, które chyba
przegapiła. Marynarz, ciśnięty w krzaki, nie miał głowy. Kubrak, rozpruty wzdłuż
kręgosłupa aż po pas, odsłaniał ciało i lśniące świeżą czerwienią kręgi. Dłoń bez-
głowego zaciśnięta była na stylisku siekiery. Czyste ostrze sugerowało, że żeglarz
nie sprzedał życia zbyt drogo.
 To smok, prawda? Debren?
 Ludzie nie zabijają w taki sposób. Chodz. I nie bój się. Smok to magiczne
zwierzę, a ja magię potrafię wyczuć z daleka.
Kłamał. Nie chciał, by bała się bardziej, niż znieść może psychika dwuna-
stolatki. Odebrał jej kuszę i bez słowa komentarza przywiązał nóż do przegubu
kawałkiem sznurka. Potem, ciszej i ostrożniej, poszli dalej.
Na wydeptanej przez kozy albo sarny ścieżce znalezli następne zwłoki. Te
miały i głowę, i nietknięty brzuch, ale coś wdusiło twarz marynarza w miękką
próchnicza ziemię i kiedy krztusił się nią i własnym wyciem, wyszarpało lewą
rękę oraz nogę od uda w dół. Tu muchy już dotarły. Debren rozejrzał się za bro-
nią, lecz zamiast niej zauważył ślady. Głębokie ślady kogoś, kto sadzi wielkimi
susami. Oraz krople krwi. Drobne, ale rozsiane po wielu okolicznych paprociach.
Na ścieżce, nieco wyżej, pozostał także duży, trochę podobny do ptasiego od-
cisk. Niewyrazny, choć głęboki. Debren przyklęknął i długo mu się przyglądał.
 Mu. . . musi być wielgachny  zdobyła się na rzeczowość Ronsoise.
 Ciii.
Umilkła, ukucnęła błyskawicznie.
Dostrzegł go pózniej. Nie tyle jego, nie ruch nawet  brak paru świetlnych
czerwonych plamek, które przedtem były. To mogło być wszystko. Wiatr, który
potrząsnął krzewami, zmieniając układ korytarzyków między listowiem, zamyka-
jąc drogę paru promieniom chowającego się w ocean słońca. Jakaś chmura. Smok
raczej nie. Smoki, nawet te leśne, nie chodzą bezszelestnie.
Nie wiedział, dlaczego upadł na lewy bok. %7ładen podręcznik traktujący o po-
lowaniach na smoki tego nie zalecał. Regulaminy rot strzeleckich też nie. Teraz
zdążył dowiedzieć się, dlaczego.
Spust kuszy, długa żelazna dzwignia pod łożem, chodził lekko. Tak powinno
być, bo kusznik miał walczyć z wrogiem, a nie z własną bronią.
Poczuł szarpnięcie. Lekkie, bo ostatecznie broń była niewojskowa, nie korbą
napinana, a zwyczajnie, ręką z przydeptu. Dokąd pomknął bełt, nie zdążył zauwa-
żyć. Może w niebo, może w ziemię. Nie miało to już znaczenia.
Bo las plunął ogniem. Kulą żaru, która pomknęła prosto między rozszerzo-
ne strachem oczy Debrena, ciągnąc za sobą płomienny ogon. Nie zdążył nawet
krzyknąć, nie mówiąc o poszukaniu jakiegoś stosownego zaklęcia.
Coś przerazliwie gorącego uderzyło go w głowę. I świat się skończył.
124
* * *
Był rybą. Czuł się jak ryba w wodzie. Nie bał się smoków, ludzi, a przede
wszystkim ognia. Czymże jest ogień dla ryby? Był rybą; wolną, swobodną, szczę-
śliwą w swym cudownie chłodnym żywiole. Któryż to głupiec nazwał wodę zim-
ną? Kto określił mianem zimnej jego rybią krew? Nie były zimne, tak jak nie były
też gorące. Były idealne. Takie, jakie być powinny. Był rybą i. . .
. . . topił się. Kaszel. Charkot z tchawicy. Smak błota w ustach, łzy w oczach.
Usiadł szybciej, niż oprzytomniał.
 Wujku?  Jakiś smarkaty głos, mocno smarkaty, aż w nosie bulgotało. Na-
wet przez własne, wywołane krztuszeniem się łzy widział, że płakała wcześniej
i dalej płacze. Klęczała obok z wielkim liściem łopianu w drżącej dłoni. Z li-
ścia kapały brązowawe krople tego samego paskudztwa, które wypluwał właśnie
z płuc.
Dość. Kręciło mu się w głowie, cała prawa strona tułowia była nienaturalnie
sztywna, serce waliło jakimś dziwacznym, nieregularnym rytmem. Dość prostych
metod i zdawania się na mądrość organizmu. Formuła Worpa, stare dobre zaklęcie
stosowane przy ratowaniu topielców, błyskawicznie oczyszczające płuca. Już. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blacksoulman.xlx.pl