image Strona Główna       image SKFAB00GBB       image ceelt smp       image Artykul1       image ArmyBeasts       image 2006 nov p3       

Odnośniki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

które czekało przez lata... przez całe
pokolenia!
"Gyyagin vardar!" - wrzasnąłem. -
"Sługa Yogsoggotha, Bezimiennego! Glisty
spoza Przestrzeni! Pożeracz Gwiazd!
Niszczyciel Czasu! Verminis! Oto nadchodzi
Godzina Spełnienia! Czas Zapłaty!
Verminis! Alyah! Alyah! Gyyagin!"
Calvin pchnął mnie. Zachwiałem się,
kościół zawirował mi przed oczyma i
upadłem na posadzkę. Uderzyłem głową w
krawędz przewróconej ławki i czaszkę objął
mi ogień... ale umysł jakby mi
przejaśniał.
Po omacku sięgnąłem po zapałki, które
ze sobą zabrałem.
Kościół wypełnił dobiegający z trzewi
ziemi grzmot. Ze ścian i z sufitu zaczął
płatami odpadać gips. Zardzewiały dzwon na
wieży kościelnej odezwał się zdławionym,
diabelskim kurantem, współczującą
wibracją.
Zapłonęła zapałka. Dotknąłem nią księgi
w tej samej chwili, kiedy eksplodował
pulpit i roztrzaskał się na drzazgi. Na
jego miejscu rozwarła się otchłań. Cal
zachwiał się na jej krawędzi, wyciągnął
ramiona, otworzył usta w przerazliwym
krzyku, który zapamiętam do końca swoich
dni.
I wtedy napłynęło olbrzymie, szare,
drgające cielsko. Smród przechodził
wszelkie wyobrażenie. Była to olbrzymia,
wylewająca się, zawiesista, pokryta
pęcherzami galareta, monstrualny,
odrażający kształt, który bił w niebo
prosto z najgłębszych otchłani ziemi. I
wtedy też, w nagłym, straszliwym
przebłysku, pojąłem to, o czym nie
wiedział żaden człowiek. Spostrzegłem, że
był to zaledwie jeden pierścień, jeden
tylko segment potwornej glisty, która
pozbawiona oczu przez lata trwała w
sklepionej pieczarze mroku pod tym
odrażającym kościołem!
Księga w moim ręku płonęła jasnym
płomieniem, a Stwór krzyczał nade mną
bezgłośnym wrzaskiem. Trafiony koszmarnym
ciosem Calvin z przetrąconym karkiem
przeleciał przez cały kościół jak
szmaciana lalka.
To coś zapadało się... Stwór zapadał
się, zostawiając jedynie olbrzymią dziurę
otoczoną zwałami czarnej piany, a
powietrze rozdarł potężny krzyk i okropne
mlaskanie, które ginęły w jakiejś ogromnej
dali. W końcu zapadła cisza.
Popatrzyłem pod nogi. Z księgi pozostał
tylko popiół.
Zacząłem się śmiać, potem zawodzić jak
zraniona bestia.
Opuścił mnie cały zdrowy rozsądek,
usiadłem na podłodze, ze skroni płynęła mi
krew, krzyczałem i mamrotałem coś w tym
bezbożnym mroku, a Calvin leżał
rozciągnięty w odległym kącie, spoglądając
na mnie nieruchomymi, lśniącymi oczyma, w
których zakrzepł wyraz najwyższej trwogi.
Nie mam najmniejszego pojęcia, jak
długo znajdowałem się w tym stanie. Nie
potrafię tego określić. Ale kiedy wróciła
mi zdolność jasnego myślenia, otaczające
mnie cienie wydłużyły się; zapadał zmrok.
Uwagę moją przykuł ruch w dziurze wybitej
w posadzce kościoła.
Pośród potrzaskanych desek podłogi
pojawiła się dłoń.
Szaleńczy rechot zamarł mi w gardle. W
jednej chwili miejsce histerii zajęła
zgroza. Poczułem, że z głowy odpływa mi
cała krew.
Ze straszliwą, mściwą powolnością
gnijąca postać wydobywała się z ciemności,
odwracając w moją stronę połowę czaszki.
Na czole, po gołym mięsie spacerowały
robaki. Zgniła sutanna zwisała krzywo z
próchniejących obojczyków. Tylko oczy były
żywe - czerwone, pełne szaleństwa jamy
spoglądały na mnie z wyrazem czegoś więcej
niż szaleństwo; spoglądały na mnie pełne
pustego życia niezmierzonych pustek poza
granicami naszego Wszechświata.
Stwór przyszedł, żeby zabrać mnie na
dół, w ciemność.
I wtedy, skrzecząc, uciekłem.
Zostawiłem ciało mego wieloletniego
przyjaciela w tamtym miejscu żywej zgrozy.
Biegłem tak długo, aż powietrze w moich
płucach i mózg w czaszce stały się niczym
rozpalona magma. Biegłem tak długo, aż
dotarłem do tego nawiedzonego i
splugawionego domu, do mego pokoju, gdzie
upadłem i jak martwy leżałem aż do
dzisiaj. Biegłem, ponieważ nawet mimo
szaleństwa, jakie mnie ogarnęło, mimo że
stwór był animowanym w przerażający sposób
trupem, dostrzegłem w nim rodzinne
podobieństwo. Ale nie był to ani Phillip,
ani Robert, których portrety wiszą w
galeii na piętrze. Owo gnijące oblicze
należało do Jamesa Boone'a, Strażnika
Glisty!
Ciągle żyje gdzieś w splątanych,
pozbawionych światła otchłaniach
rozciągających się pod Dolą Jeruzalem i
Chapelwaite... Spalenie księgi fatalnie
pokrzyżowało mu szyki, ale istnieją
przecież inne jeszcze jej kopie.
Niemniej stanowię bramę i jestem
ostatnim człowiekiem, w którego żyłach
płynie krew Boone'ów. W imię dobra
ludzkości muszę umrzeć... i przerwać raz
na zawsze ten łańcuch.
Niebawem utopię się w morzu, Bonesie.
Moja podróż, podobnie jak opowieść,
dobiega końca. Niech Bóg zawsze ma Cię w [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blacksoulman.xlx.pl