Odnośniki
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Yezmitów padło, pozostali zaś starli się z Kushafijczykami i kozakami. Przez chwilę trwała zażarta walka. Nie sposób było dostrzec szczegółów. Tu i ówdzie błysnął miecz, raz po raz dał się słyszeć przerazliwy krzyk konających. W pewnym momencie Yezmici ustąpili pola i wycofali się w stronę domów. Tak jak Conan przypuszczał, najezdzcy ruszyli ich śladem, wyjąc niczym spragnione krwi demony. Wiedział, że setka Yezmitów miała za zadanie wciągnąć jego ludzi w pułapkę. Olgierd nigdy nie wysłałby tak nielicznej grupy do prawdziwego boju. Podążali środkiem ulicy. Balash robił, co mógł, aby zmusić swych spragnionych walki ludzi do utworzenia zwartej formacji i wreszcie jego wysiłki zostały uwieńczone sukcesem. Najezdzcy docierali do końca ulicy. Zanim tam dotarli (dystans między nimi a ostatnim z Yezmitów wynosił pięćdziesiąt kroków), Conan zbiegł po schodach na dół. Teraz! krzyknął. Nanaja, zamknij za nami drzwi i nie wychodz stąd! Zbiegli po schodach na parter, wybiegli z wieży, przemknęli przez ogród i wydostali się przez otwór w murze. Nikt nie stanął im na drodze. Olgierd musiał odwołać z pałacu wszystkich, którzy byli w stanie walczyć. Antar poprowadził ich do pałacu. Opuścili budynek głównym wejściem. Kiedy wyszli z pałacu, tuzin Hyrkańczyków Olgierda zadął w długie trąby z brązu, dając Yezmitom sygnał do natarcia. Zanim Conan i Zuagirowie znalezli się na ulicy, walka rozgorzała na dobre. Cymeryjczyk widział plecy potężnych Yezmitów ścierających się z najezdzcami, wylewających się na ulice niczym morze żywej lawy, podczas gdy łucznicy zajmujący pozycje na dachach okolicznych domów słali strzałę za strzałą w skłębioną masę ludzkich ciał. Conan w milczeniu poprowadził atak na tyły formacji Yezmitów. Ci nawet nie przypuszczali, co się święci, póki ostrza włóczni Zuagirów nie przeszyły kilkunastu z nich. Kiedy padły pierwsze ofiary, pustynni Shemici wyrwali włócznie z ciał zabitych i ruszyli do ataku, dzgając, kłując i pchając, podczas gdy idący środkiem ławy Conan wymachiwał dokoła swoim bojowym toporem, rozłupując czaszki, rozrąbując korpusy, miażdżąc pancerze. Gdy włócznie pękały lub klinowały się tak, że nie sposób ich było wyrwać z ciał Yezmitów, Zuagirowie dobywali mieczy. Natarcie Conana było tak gwałtowne i bezlitosne, że każdy z członków jego małego oddziału uśmiercił co najmniej po trzech Yezmitów, nim pozostali zorientowali się, że zaatakowano ich tyły. A kiedy rozejrzeli się wokoło i zobaczyli straszliwie okrwawione ciała i niewielki oddział w nietypowych zbrojach, zaczęli się wycofywać krzycząc przerazliwie. W ich wyobrazni siedmiu rozszalałych, atakujących bezlitośnie wojowników zdawało się być potężną armią. Conan! Conan! zawyli Zuagirowie. Na ten okrzyk osaczeni Kushafijczycy jakby odzyskali siły i wiarę w siebie. Tylko dwóch ludzi dzieliło Conana od jego oddziału. Jeden padł od ciosu ścierającego się z nim kozaka. Drugi otrzymał tak silny cios toporem Conana, że ostrze nie tylko rozłupało hełm i znajdującą się pod nim czaszkę, ale wskutek uderzenia pękła również rękojeść topora. Kiedy Conan i kozacy stanęli naprzeciw siebie, zapanowała długa, niepokojąca chwila niepewności. Conan zdjął swój hełm, odsłaniając ogorzałe oblicze. Do mnie! ryknął, przekrzykując panujący wokoło hałas. Rozbijmy w pył łajdaków! To Conan! krzyknął najbliższy z Wolnych Towarzyszy i pozostali podchwycili jego wołanie. Dziesięć tysięcy sztuk złota za głowę Cymeryjczyka! rozległ się ostry głos Olgierda Władysława. Szczęk oręża przybrał na sile, podobnie jak chór okrzyków, przekleństw, grózb, wrzasków i jęków. Bitwa zaczęła się rozbijać na setki pojedynczych starć i potyczek pomiędzy małymi grupkami. Walczący kłębili się na całej długości ulicy, depcząc zabitych i rannych. Wdzierali się do domów, niszcząc znajdujące się wewnątrz sprzęty, wbiegali po schodach na dachy, gdzie Kushafijczycy i kozacy w błyskawicznym tempie likwidowali rozstawionych tam łuczników, a potem zbiegali na dół, by ponownie włączyć się do walki. Przy tego typu starciach nie sposób było mówić o jakimkolwiek planowym działaniu nie było mowy o wykonywaniu czy wydawaniu rozkazów. Była to po prostu bezlitosna, krwawa jatka walka na krótki dystans, której uczestnicy broczyli po kostki w kałużach krwi. Skłębiona, zmieszana nie do poznania masa walczących przeniosła się z ulic Yanaidar do ogrodów i alejek. Nie sposób było określić, po czyjej stronie znajduje się przewaga. Nikt nie wiedział, jak przedstawiała się ogólna sytuacja. Każdy z walczących martwił się tylko i wyłącznie o swoją skórę i robił co mógł, aby ją uratować. Liczyło się tylko jedno przeżyć. Albo zabijałeś, albo zostawałeś zabity. Nikt nie interesował się tym, co działo się poza nim. Conan nie tracił oddechu na przekrzykiwanie panującego wokół niego gwaru i wydawanie rozkazów. Musiał na razie zapomnieć o strategii i taktyce. W tej walce o zwycięstwie decydowała zaciętość i siła mięśni walczących. Uwięziony w kłębowisku wyjących szaleńców nie mógł robić nic innego, jak tylko rozłupać tyle czaszek i wypruć tyle wnętrzności, ile tylko zdoła, pozostawiając decydowanie o swoim losie bogom. I nagle, jak mgła rozwiana gwałtownym podmuchem wiatru, szeregi walczących zaczęły rzednąć. Skłębione masy rozdzielały się na mniejsze, kilkunastoosobowe grupki. Tu i ówdzie przemykały pojedyncze postacie. Conan zrozumiał, że jedna ze stron zaczęła ustępować pola. Yezmici wycofywali się z wolna. Szaleństwo spowodowane przez narkotyki, którymi naszpikowali ich przywódcy, powoli mijało.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plblacksoulman.xlx.pl
|