Odnośniki
|
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wymiotami, bólami głowy, omdleniami... Zaklęcie, którego użyłam, żeby odnalezć River's Edge, było pierwszym małym za- klęciem, jakim posłużyłam się od dziesiątek lat. Nie miałam ochoty znowu próbować, ale wszyscy dookoła najwyrazniej w ogóle się nie wahali, a ja czułabym się głupio, gdybym się teraz wycofała. Może powinnam przezwyciężyć uprzedzenie do magyi? Może tym razem będzie lepiej? Może ja w tym będę lepsza? Skinęłam głową, lekkomyślnie, z determinacją, i się rozchmurzyłam. Tego właśnie potrzebuję. Dokładnie tego brakowało w River's Edge. Zrobiłam krok do przodu i chwyciłam za rękę Beę i Susie. Wszyscy się do siebie uśmiechali; Bea ścisnęła moją dłoń. Byłam zaciekawiona, podniecona i szczęśliwa, że tu jestem. - Dobra, wiecie, jak przekazać mi moc - odezwała się Kim, a my skinęliśmy głowami. - Czekajcie, aż was poproszę, a pózniej wypowiecie słowa. Ale najpierw muszę wszystko przygotować. Wzięła kilka głębokich wdechów i zamknęła oczy. Przez minutę panowała cisza, nie licząc odgłosów rozmów i krzyków ludzi cztery piętra niżej. Trąbiące w oddali samochody. Delikatna muzyka. Wrzeszczące pary w budynku obok. Ale tu, na górze - zupełny spokój. Zaczęłam wolniej oddychać i zamknęłam oczy. Helgar, kiedy przeszła do porządku dziennego nad tajemniczą śmiercią moich rodziców, opisała naszą magyię jako noszenie w sobie zwiniętego czarnego węża, którego moc uwalnia się przez usta, kiedy wypowie się odpowiednie słowa. To na tyle obrazowe porównanie, że nadal tak to sobie wyobrażam. Teraz skupiłam się na tym, żeby zebrać moc. Nie jest to takie proste jak napięcie mięśni. Chodzi bardziej o koncentrację, jak przy jodze czy medytacji. Obie zresztą śmiertelnie mnie nudzą. Usłyszałam, że Kim zaczyna śpiewać, a jej słowa były tak ciemne i stare, jak kilka tych, które znałam, ale z innego rdzenia językowego, może romańskiego. Poczułam mrowienie w piersiach i skoncentrowałam się na tym, żeby powoli wdychać i wydychać powietrze, raz, dwa, trzy, cztery. Kim śpiewała, a jej czary zaczęły falować, przepływając przez dłonie, łącząc nas. Moje palce rozgrzały się od magyi Bei z jednej strony i Susie z drugiej, a w piersi zaczęło mnie ściskać. Zawsze nie cierpiałam tej części, kiedy wydawało mi się, że nie zdołam wziąć następnego oddechu. Miałam wrażenie, że głowa mi eksploduje, i bałam się, że jeżeli wezwę pomocy, z moich ust nie wydobędzie się żaden dzwięk. Ale to zawsze mijało, więc trzymałam panikę w ryzach i skupiłam się na oddychaniu. Czułam, jak nasza moc wzrasta, czułam, że magyia przychodzi do nas tak, jak owady uciekają z płonącego lasu. Teraz rozpoznałam słowa Kim - przyzywała naszą moc. Zaśpiewałam cicho: Gefta, ala, minn karovter. Pav minn gefta, hilgora silder. Melodyjnie powtórzyłam te słowa kilka razy, nie znając ich znaczenia. Nauczono mnie ich dawno temu jako sposób na przekazanie mocy czarownikowi. Wypowiedziałam je tylko parę razy, ale gdy się tego raz nauczy, nie można zapomnieć. Kilka minut pózniej usłyszałam czyjeś westchnięcie. Gwałtownie otworzyłam oczy. Tam, na nocnym niebie, była Kim. Uśmiechała się wyniośle i rozpościerała ręce. Susie się roześmiała i zaczęła klaskać, wypuściwszy moją dłoń, która płonęła z gorąca. Rozległy się szepty pochwały i podziwu. Sztuczka imprezowa była naprawdę zdumiewająca. Kim miała kark i ramiona w śpiewających ptakach, ułożonych kolorami. Szczygły tworzyły jasnożółtą ramę, pastelowoszare sikorki okalały jej ręce, strzyżyki tworzyły brązową płachtę z piór wzdłuż ramion. Powietrze było roziskrzone i ożywione magyą. Ptaki siedziały zupełnie nieruchomo, mrugając wolno - gajówki, tyrannusy, wilgi - tworzyły skomplikowany, przepiękny wzór, pełen energii, życia i małych, szybko bijących serduszek. To była jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie w życiu widziałam, ale nie mogłam się nadziwić, co, do diabła, opętało w ogóle Kim, żeby spróbować to zrobić. Jeżeli się zastanowić... O co chodziło? Owszem, wszyscy mamy mnóstwo czasu, ale... - Czy to nie wspaniałe? - wyszeptała Bea, kładąc mi rękę na ramieniu. - Dla mnie rewelacja. - Tak, to jest coś, fakt. - Nie mogłam oderwać wzroku. Ptaki tępo wpatrywały się w dal lśniącymi czarnymi oczami, jakby były naćpane. Zcisnęło mnie w żołądku i nagle zaczęłam żałować, że tu jestem, że zgodziłam się w tym uczestniczyć. Kolejna głupia, zła, przykra niespodzianka. - Dziękuję, dziękuję. - Kim ukłoniła się lekko. - Ale już dłużej tego nie utrzymam, więc... - Wypuściła powietrze i wypowiedziała kilka słów, które uwolniły ptaki z czaru. Czekałam, aż otrząsną główki, wrócą do siebie i odlecą oszołomione w noc. Ale kiedy pierwsze z nas ruszyło w stronę schodów, zobaczyłam, że ptaki zamykają oczy i przechylają małe, gładkie główki. Pózniej jeden po drugim w ciszy zaczęły spadać z Kim na dach. Martwe. - Nooo - odezwał się Harry. - To ptaki jednorazowego użytku, co? Towarzystwo się roześmiało, a Kim wdzięcznie wzruszyła ramionami. - To dla nich szkodliwe. Skierowali się do drzwi, a ja wkrótce zostałam sama na dachu tego bostońskiego pubu, z rozdzierającym bólem głowy, niesmakiem w ustach, z setką jaskrawych, cudownych ptaków u stóp. Pokryte piórkami ciała już zaczynały stygnąć. Rozdział 9 Tej nocy wróciły sny. Opuściłam Clancy'ego zaraz po czarach Kim. Byłam jedyną osobą, której to się nie spodobało; jedyną, której drinki ścinały się w żołądku na myśl o pokrytym papą dachu pełnym jasnych kawałków martwego puszku. Z nieprawdopodobnym bólem głowy i jak zwykle mdłościami pożegnałam się i zostawiłam Beatrice, Kim i resztę. Patrzyli na mnie z niedowierzaniem. Prawie o północy wróciłam do hotelu z poczuciem winy. Martwiłam się, że nie zasnę, ale wyczerpanie i przygnębienie wgniotły mnie w głęboką nieświadomość, która wciągała mocniej i mocniej w czarny horror dzieciństwa, do tej nocy, kiedy moje życie zmieniło się po raz pierwszy. Obudziły mnie silne drgania. Spojrzałam na swoją starszą siostrę Eydis, śpiącą w naszym wspólnym łóżku. Czyżby uderzenie pioruna? Uwielbiałam burze. Popatrzyłam na wąskie okno, oplombowane małymi, grubymi kawałkami prawdziwego szkła. Na zewnątrz migotało światło. Błyskawica? Albo pożar? Odgłos się powtórzył - ogromny, niski huk wstrząsnął naszym łóżkiem. Eydis zamrugała zaspana, a chwilę pózniej drzwi do naszego pokoju otworzyły się z rozmachem. Stała w nich matka, z szeroko otwartymi oczami. Długie złote włosy opadały jej na plecy spod małego lnianego czepka, w którym spała. - MóSir? - pisnęłam. - Szybko! - ponagliła, zarzucając na nas szal. - Wstawajcie! Wkładajcie buty! Prędko, już! - Co się dzieje, Móóir? - spytała Eydis. - Nie ma czasu na pytania! Pospieszcie się! Następne walnięcie poczułam w uszach, kiedy wsuwałam stopy w zimowe bambosze ze skóry łosia, wyłożone futrem królika. W pokoju było zimno, ogień dawno zgasł, a kamienne ściany pokrywała cienka warstwa szronu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plblacksoulman.xlx.pl
|