image Strona Główna       image SKFAB00GBB       image ceelt smp       image Artykul1       image ArmyBeasts       image 2006 nov p3       

Odnośniki

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

włosy, twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi bez śladu zarostu. Ubrany tylko w
przepaskę na biodrach, na plecach miał worek i nowoczesny sztucer z lunetą.
- Gdzie tu jest najbliższy posterunek policji? - zapytałem.
- Jesteś z policji?
- Nie.
- To po co ci policja, oni pomagają tylko swoim.
- A ty kim jesteś?
- Być może tym, kogo szukasz.
Tubylec wziął mój plecak, kazał założyć ubranie i poszedł przodem.
- Czemu mi pomagasz? - zapytałem mężczyznę.
- Bo jesteś uczciwy.
- Skąd wiesz?
- To widać. Lepiej zabezpiecz broń - zwrócił mi uwagę.
Posłuchałem go i zabezpieczyłem rewolwer. Wspinaliśmy się ze trzy godziny, aż
wyszliśmy na wysokość, gdzie kończyła się dżungla. U naszych stóp rozpościerał się zielony
dywan obwiedziony na horyzoncie lazurem morza. Nad nami prażyła złota kula słońca, a my
wspinaliśmy się po czerwonych kamieniach ku szczytowi. W zasięgu wzroku nie było widać
żadnego miasta, portu, śladu cywilizacji. Potem szliśmy stromą ścieżką szeroką zaledwie na
metr, prowadzącą grzbietem góry. Obliczałem, że byliśmy około półtora tysiąca metrów nad
poziomem morza. Momentami robiło mi się słabo. Przewodnik wyczuwał to i wtedy zwalniał.
Grzbiet skręcał szerokim łukiem na zachód, a tubylec zszedł ze ścieżki i prowadził mnie
żlebem do wąskiej doliny. Tam zobaczyłem strażnika z karabinem, wyglądającego podobnie
jak mój towarzysz, tyle że miał na sobie amerykańskie spodnie i bluzę w barwach kamuflażu
pustynnego.
Przeszliśmy jeszcze wąskim tunelem i znalezliśmy się w zielonej dolinie o średnicy
około kilometra. Przypominała ona dno wygasłego wulkanu. Stały tu ładne chaty z
drewnianych bali, rosły gaje palmowe, zagospodarowano teren pod pastwisko kóz i małe
ogrody. Naliczyłem około dwudziestu gospodarstw. Tubylec zaprowadził mnie do
największej chaty stojącej na środku dolinki. Budynek wyglądał jak blokhauz rodem z
Dzikiego Zachodu. Okiennice były wykonane z grubej blachy, a na dachu dwupiętrowej
budowli ujrzałem stanowiska karabinów maszynowych otoczonych wianuszkami worków z
piaskiem.
Weszliśmy do środka. Duża hala o wymiarach pięć na dwadzieścia, metrów była
chyba magazynem mieszkańców doliny. Stały tu półki z puszkarni i workami. Oddzielne
miejsce przewidziano dla arsenału, który mógł stanowić wyposażenie doborowej kompanii
piechoty.
Wyszedł mi naprzeciw Indianin. Ten wyglądał jak prawdziwy czerwonoskóry z
północnoamerykańskiej prerii. Miał około pięćdziesięciu lat, pomarszczoną twarz i grozne
spojrzenie.
- Obcy? - zapytał mojego przewodnika.
- Strzelał się z piratami - padła odpowiedz.
- Może jeden z nich?
- Jest ranny.
- To widzę, te łobuzy potrafią kłócić się i pojedynkować o każdego nieuczciwie
zarobionego dolara.
- Przyjechałem tu z Polski w sprawie szamana - wtrąciłem się.
Wódz obdarzył mnie wrogim spojrzeniem.
- Wyjdz! - rozkazał swojemu człowiekowi. - Na górę! - zwrócił się do mnie.
Wszedłem po drewnianych skrzypiących schodach na pierwsze piętro. Wódz
poprowadził mnie wąskim korytarzem w lewo, do sali, której ściany były pomalowane na
biało. Kazał mi usiąść na stołku i zdjąć koszulę.
Posłusznie wykonałem wszystkie polecenia. Indianin obejrzał ranę, potwierdził
diagnozę mojego przewodnika i podszedł do półki.
- Nigdy nie słyszałem o takim kraju jak Polska - powiedział.
- Dziwne, bo na biurku leży katechizm wydany po polsku - odpowiedziałem pokazując
małą książeczkę.
Tytuł na okładce zauważyłem wchodząc do pomieszczenia.
- Jesteś Polakiem? To czytaj... - podał mi książeczkę.
- Ojcze... - zacząłem.
- Po polsku, mów po polsku! - prosił Indianin. Zamknąłem książeczkę.
- Ojcze nasz, któryś jest w niebie... - mówiłem. - Tę modlitwę zna u nas każde dziecko
- dodałem na koniec.
- Jak się nazywasz?
- Paweł Daniec - przedstawiłem się. - Pewnie wywarłbym większe wrażenie, gdybym
miał na nazwisko Zieleniewski? A ty? Jak się nazywasz? Jesteś potomkiem Słonecznego
Wilka?
Te pytania zaskakiwały Indianina. Na jego twarzy nie było widać żadnych uczuć, ale
byłem pewien, że wewnętrznie był rozdarty. Nie ufał mi, chociaż pewnie mówiłem o rzeczach
powszechnie nieznanych. W milczeniu mieszał zioła. Przygotował z nich maść, którą
posmarował mi ranę na plecach, potem odwinął bandaż na nodze i tam także nałożył swoje
lekarstwo. Kazał mi spokojnie czekać dwie godziny, a sam wziął moje ubrania, jak
powiedział, do spalenia. Wyszedł, ale wrócił wzburzony po kwadransie.
- Co to jest? - pokazał na woreczek, dar od Pencil.
- Prezent od znajomej.
Wódz oddał mi zawiniątko i wyszedł. Wrócił po dwóch godzinach. Cały ten czas
siedziałem na stołku i czułem, jak paruje ze mnie zmęczenie. Przez otwarte okna widziałem
ruch w dolinie, jak jej mieszkańcy pracowali na roli, wracali z polowania. Wszyscy byli
ubrani w paramilitarne stroje oprócz dzieci, których odzienie przypominało błękitne
mundurki. Rysy twarzy tych ludzi wskazywały, że w ich żyłach płynęła krew murzyńska,
indiańska i miejscowa, a nawet domieszki białej. Byłem pewien, że trafiłem do resztek sekty
założonej przez Słonecznego Wilka, przepędzonej z fortecy. To tu mogłem znalezć lekarstwo
na chorobę pana Tomasza. Z plecaka wyjąłem zapasowe ubranie i wyszedłem na dwór.
Zostało mi jeszcze pięć dni, a moi przyjaciele, nie wliczając do tego towarzystwa Bruce a,
byli uwięzieni przez piratów. To było zbyt wiele jak dla mnie.
- Czarne Ziarno - przedstawił się wódz sekty podchodząc do mnie, gdy tak stałem
bezradnie rozglądając się na boki.
- To od kawy? - zapytałem.
- Trochę tak - Indianin uśmiechnął się.
- Jesteś w takim razie człowiekiem, którego szukam... - zacząłem.
Spacerowaliśmy po dolinie przypominającej ekologiczną Arkę Noego, gdzie wszyscy
byli dla siebie mili, uśmiechali się do mnie życzliwie i pozdrawiali gestami. W tym czasie
opowiadałem wodzowi, co mnie do niego sprowadziło.
- To berrendali - potwierdził słowa Pencil.
- Możesz dać mi lekarstwo?
- Czemu uważasz, że mogę ci pomóc? Dziewczyna, która dała ci ten woreczek tak
mówiła?
- Tak.
- Wierzysz jakiejś kobiecie, która szeptała ci różne rzeczy na plaży? - drwił wódz.
- Ciebie jako ratunek wskazał Słoneczny Wilk.
- W jaki sposób.
- Na szczycie góry, gdy pewien szaman, Czarny Kieł, przywołał ducha twojego
przodka, widziałem to miejsce i kawę, ziarna kawy.
- Czego jeszcze dowiedziałeś w czasie tego spotkania?
- Prawdy o sobie i pewnym człowieku.
- O tym chorym?
- Tak.
- Musisz poczekać do wieczora - zdecydował wódz. - Lepiej bądz w pobliżu mojej
chaty. Nie chciałbym, żebyś widział zbyt wiele i żebyś tu jeszcze kiedyś wrócił.
- Czemu tak odcinacie się od świata?
- Bo świat jest zły - gniewnie odparł Czarne Ziarno i odszedł.
- Witaj - usłyszałem za sobą. - Filip - przedstawił się mój przewodnik z dżungli.
Aagodnie wziął mnie pod ramię i prowadził do chaty wodza. Zaparzył kawę i
usiedliśmy przed wejściem na ławie z drewnianego kloca.
- Nadal jesteście sektą? - zapytałem Filipa.
- Pytasz tak, bo nie wierzymy w to, co ty? - uśmiechnął się w odpowiedzi.
Stwierdziłem, że religia to drażliwy temat, więc postanowiłem zapytać o inne rzeczy.
- Uciekacie od cywilizacji, po tym jak was przegoniono z Fortecy Czarownika?
- Tak było od początku.
- Czemu to robicie? Może moglibyście nauczyć ludzi wielu pożytecznych rzeczy.
- To co dobre jest w ludziach, ale nie zawsze potrafią to z siebie wydobyć. Zło jest jak
choroba, agresywne, wychodzi jako pierwsze. Aatwiej być chorym niż zdrowym. Od innych [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • blacksoulman.xlx.pl